Przed Karuzelą
Karuzela nieźle kręci (mój dziadziuś, nie wiedzieć czemu,
mówi karuzel), ale Pinokio nie kłamie – i jak tu to wszystko zrozumieć (po
prostu głowa mała – jak powtarza babcia)? Nawet przedszkolak wie, że karuzela w
teatrze się nie zmieści, a drewniany kłamczuszek raźno czmychnął z cyrku. W „Pinokio” myślą inaczej. Co
więcej, robią także na opak! Kto powiedział, że w teatrze trzeba grzecznie siedzieć
na widowni (no chyba… mamusia), a do czytania książek stworzona jest biblioteka
(to słowa tatusia)? Podobno plotką jest, że strachy są straszne, a
najprawdziwszą prawdą zaś, że bywają… strachliwe. „Pinokio” zapewnia, że bawić
można się zawsze i wszędzie, a piaskownica może być również na Karuzeli
(Teatralnej, oczywiście). Po prostu głowa mała. W Dzień Dziecka trzeba
sprawdzić, czy nie wkręcają! Ja będę, Maja i Ania również (niezłe z nas babki).
Co w piaskownicy piszczy z pewnością doniosę.
Na Karuzeli
Pierwsze koty za płoty! Dosłownie! Z „zakręconego kiermaszu”
wracałam z dwoma uroczymi kocimi przytulankami (ta druga jest dla Mai). Ania
też wypatrzyła maskotkę kocura, tak czarnego jak jej Lucek…
Ale do rzeczy. Na pytanie jak „najnaj” spędzał Dzień Dziecka
na Teatralnej Karuzeli, powinnam przekornie odpowiedzieć: „pomidor” (tu oko do
wszystkich, którzy byli na koncercie „Piosenek do grania na nosie”).
Najlepszym prezentem na Dzień Dziecka okazał się poranny
deszczyk. Można było założyć kalosze i wreszcie wykorzystać kolorową parasolkę,
która obracana szybko nad głową do złudzenia przypominała karuzelę. Do tej
oczekiwanej – Teatralnej – dystans skracały odważnie penetrowane kałuże
(„wszyscy wiedzą przecież, że działanie zdrowotne mają kąpiele błotne!”). Na
Karuzeli dosłownie się zakręciłam – mimo że na żadną nie wsiadłam (bo na
Karuzeli prawdziwej karuzeli nie
uświadczysz), ale i bez tego kręci się w głowie. Trzeba było skręcić z ulicy na
teatralne podwórze, a tam pokręcić się na „zakręconym kiermaszu”. Wszystkie
najnaje – tak jak ja – wracały z łupami. Udało się skutecznie „wkręcić”
najnajowe mamy, które, z takim samym zapałem jak my pożeraliśmy zakręcone
babeczki, przymierzały świecidełka. W fuła… fuua…, fłaj… (fuj!), foyer (dzięki, babciu:)
zaaranżowano (tym razem „słownikowo” nieoceniona okazała się mamusia)
przestrzeń tylko dla dzieci – plac zabaw, poczekalnia – przeczekalnia –
piaskownica (jak zwał tak zwał – powtarzam dziadziusia), gdzie zadbano, żeby
żaden najnaj się nie nudził. Nic dziwnego, że na koncert wkraczałam nie tylko w
kaloszach (parasolka została w szatni), ale i
we własnoręcznie wykonanej koronie, z papierową karuzelą w dłoni
(handmade, oczywiście). Szczerze mówiąc, w „piaskownicy” posiedziałbym jeszcze
dłużej! A koncert? Zakręcony! Kto powiedział, że najnaje nie wiedzą, co to
Woodstock (tatuś?)! Wszyscy dali czadu – i ci na scenie i ci pod. A kalosze
wcale nie przeszkadzają skakać (czasami tylko korona spadała na oczy)!
I najważniejsze… najnaje mają swojego nowego idola (drżyj
Kubusiu Puchatku!). Kazio Sponge! Wielbiciel mediów wszelakich, dżentelmeński
himalaista, celebryta, bywalec. Zakręcił nam wszystkim w głowie. Mimo że z
najnajów jest najnaj(mniejszy) i marzy, by jak Pinokio zmienić się w chłopca,
wszystkim moim koleżankom złamał serca. Co więcej, publicznie zadeklarował, że
nie ma dziewczyny. Podobno ma już swój profil na Facebooku:)
Po Karuzeli
Znacie to uczucie, kiedy karuzela zwalnia? Te ostatnie
obroty tuż nad ziemią: cichnie muzyka, lśniące koniki jeszcze bardziej
pochylają głowy. I na nic rozpaczliwe wierzganie nogami, czy pełne nadziei
podskakiwanie w siodełku. Wiecie, ja trochę lubię ten moment. Wiem, że jak
zejdę na ziemię, tak przyjemnie ugną się pode mną nogi, a wszystko dokoła
zawiruje. Teraz to nie ja jestem na karuzeli, a karuzela jest we mnie. Jeszcze
przez chwilę wszystko się obraca: mama pytająca, czy nie rozpiąć kurtki, tata
podjadający mojego loda („żeby się nie rozpuścił”… akurat) i ludzie tworzący
kolorowe, wesołe plamy, jak w tej zabawce-lunecie, którą pamięta jeszcze
prababcia Lucynka, a która tworzy magiczne barwne mozaiki. Z karuzeli nie da
się zsiąść tak po prostu!
Z tej Teatralnej – mimo że
nieuchronnie przystaje (buuuuu!!!) – też nie da się zejść „bez szwanku”.
Będzie długo obracać się gdzieś w okolicach tego miejsca, gdzie dumnie noszę
znaczki: z kolorową rozetką i taki na, którym widnieje wymowne: „puk puk” (Ania
woli ten z napisem – „Pinokio jest w dechę”, Maję przekonam, że „Pinokio nie
kłamie” – jak nie uwierzy, też ją „oznaczę”). Nie da spokoju, jak hity „pod
nosem śpiewane” i przez nos powtarzane „lulajkowe” zaklęcia. Nie raz przypomni,
że strachliwy strach nie straszny, a tego, który wygrał „zakręcony konkurs
plastyczny” wręcz strasznie chce się przytulić, choć rzeczywiście – jak w
przysłowiu – które powtarza babcia, ma wielkie oczy. Na Karuzeli kręciłam się z
Babą Jagą i wilkami, nie sposób się ich teraz przestraszyć. Nawet trochę można
je polubić, a jakby powołanie się na dawną znajomość nie podziałało, wystarczy
wyśpiewać skuteczne: „Łkała, łkała, ale nie płakała” albo zasłonić uszy i na
chwilę otworzyć usta, a wszystkie lęki i „fałszywe alarmy” znikną, jak kamfora.
My najnaje wiemy teraz, że świetna zabawa czyha, gdy szpera się w worku pełnym,
z pozoru, zwykłych kawałków drewna lub powtarza wyliczanki wyciągnięte z lamusa
(mamusiu, czy to jest to samo co fu…, fła… fuła… (fuj!) foyer? nie? raczej
garderoba? kulisy? graciarnia?). A z foyer też wyciągnęliśmy nie mało: umazani
farbą taszczyliśmy niepowtarzalne korony, wierszyki-limeryki,
bazgrolki-gryzmołki i prawdziwe najnajowe arcydzieła, na których pełny odbiór
świat jest jeszcze za mały. Wiemy, że żadna „rybka ze szklanego pudełka” nie
umywa się do opowieści czytanych, opowiadanych tu i teraz, nawet gdy nie
towarzyszą im inne wyszukane atrakcje. Takie bajanki mają smak, zapach i są w najprawdziwszym
3D. Po warsztatach i czytankach moja mamusia zaczęła się jakoś bardziej starać
przy wieczornych lekturach, pozostaje mi teraz tylko czekać, jak zacznie grać
na akordeonie i zakładać powłóczyste sukienki!
Ale czego mi braknie, gdy Karuzela wyhamuje na dobre? Już
teraz tęsknię za Kaziem, mimo że, podobno, nie jest beztroskim singlem (Kazio,
zdementuj!) i Edkiem, który pojawił się w samą porę, by uleczyć moje złamane
serce oraz grupą aktorów „Pinokia”, którzy najpierw czarowali ze sceny, by za moment
uśmiechać się do nas w labiryncie teatralnych korytarzy, przybijać „piątki” i
robić indywidualne koncerty na teatralnym dziedzińcu. No i – sza... bo czas
przyznać się do drobnej słabości – braknie mi
„posiadówek” w prawie dorosłej kawiarence (takiej z najprawdziwszym
menu, serwetkami, którymi elegancko wyciera się kąciki ust, stoliczkami i
krzesełkami, z których można pofajtać nogami), gdzie bez bólu wydawałam
oszczędności ze świnki-skarbonki („mamy pieniądze mamy”, a raczej dziadziusia,
bo to on finansował mleko z miodem i cynamonem + ciasteczko „to największe
poproszę”).
Wiecie, dlaczego jeszcze lubię, gdy karuzela zwalnia? Można
się wtedy rozejrzeć, co kryje się w
wesołym miasteczku, gdzie warto się zakręcić. Jak na dłoni widać wszystkie
huśtawki, bujawki, dmuchane zamki, beczki śmiechu, gabinety luster. Co widzę
tym razem? „Pinokia” na Nocy Świętojańskiej w Helenowie (23 czerwca) i „Pipi
Pończoszankę” w cyrku (6 lipca). Ja z pewnością się tam pokręcę! Aniu, Maju,
Kaziu i Edku będziecie? A Wy?
Z najnajowym
pozdrowieniem – Wasz korespondent
Hell-enka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz