Próba prawie generalna
W
piątek (5 lipca) spotkało mnie nie lada wyróżnienie. Wspólnie z dzieciakami z
Brave Kids skorzystałam z zaproszenia i odwiedziłam Fundację Jaś i Małgosia. Cel
wizyty numer jeden: zabawa z podopiecznymi Fundacji; cel numer dwa: prezentacja
programu przygotowanego przez Odważne Dzieciaki. Wesołym, zielonym autobusem „Pinokia”
przez ulice miasta mknęliśmy do siedziby Jasia i Małgosi i, bynajmniej, nie
była to piernikowa chatka (no, to „mknę” tatuś kazał wziąć w cudzysłów –
czytaj: „roboty drogowe”). Podróż wcale się nie dłużyła, wręcz czekaliśmy na
kolejny pretekst do postoju, bo łodzianie niezwykle żywo i serdecznie reagowali
na kolorowo poubieranych młodych aktorów-pasażerów autobusu, którzy nie
szczędzili nadgarstków, entuzjastycznie machając. Na miejscu nasze pinokiowe
„brave kids” i te „odważne dzieciaki” z Fundacji pokazały, że wszelakie
ograniczenia to tylko sztuczna umowa dorosłych, dziecięcy świat nie tworzy map,
na których są zaznaczone jakiekolwiek granice, a inność (różnorodność?) jest po
prostu piękna. Aaa i jeszcze, próba prawie generalna finałowego spektaklu
przygotowywanego przez Brave Kids zakończyła się spontaniczną owacją
przeuroczej widowni.
Pippi, czyli czekając na
tatusia…
Zawsze
czekam na sobotę i faktu tego nie zmieni cotygodniowy rytuał sprzątania. To
dzień, gdy nikt się nie śpieszy, rodzice są w domu, a w perspektywie niedzielny
obiad u babci i dziadziusia oraz popołudniowe spotkanie z Anią i Mają. Tym
razem na sobotę czekałam „tym bardziej” (6 lipca). Wiedziałam, co mnie czeka.
Nie na darmo podglądałam próby Brave Kids i przed lustrem ćwiczyłam artystyczne
wytykanie języka rodem z plakatu „Pippi Pończoszanki”. Dotarcie do łódzkiego
Ogrodu Botanicznego nie stanowiło problemu (Odważne Dzieciaki przetarły szlaki,
odwiedzając we wtorek pobliski Aquapark „Fala”), a zlokalizowanie niebieskiego
namiotu cyrkowego – to już zupełna bułka z masłem. „Pinokio” przyzwyczaił do tego,
że poważną przestrzeń teatralną można potraktować z lekkim przymrużeniem oka.
Pomieści ona w sobie arenę cyrkową, salę koncertową, plac zabaw, a foyer (hi
hi!) zamieni się w zielone alejki parkowe. Namiot szturmowały tłumy widzów i…
komarów (nie tylko ja czekałam na tę sobotę). Pokaz rozpoczęły Odważne
Dzieciaki – mnie nie zaskoczyły, wiedziałam, co potrafią. Innych chyba tak –
wstawali z miejsc, fotografowali, śmiali się klaskali, z uznaniem kiwali
głowami (znacie to takie dorosłe, poważne „mhy mhy”). A później już świetnie
znany wszystkim dzieciom przeuroczy rudzielec, który pewnie nie tylko mnie
inspirował do eksperymentów z fryzurą. Mimo że nikt nie wymagał kindersztuby
(„to jest słowo obce i niezrozumiałe, dlatego dzieci go nie znają wcale”), kilkakrotnie
wyrwało mi się uciszające (niezdyscyplinowanych dorosłych): „ciiii!”. Bałam
się, że mogę uronić coś z tego, co dzieje się na scenie-arenie-sali
koncertowej. A działo się, działo. Jakby ekstrawagancji Pippi było komuś mało,
mógł popatrzeć na żonglerkę (naleśnikami), akrobacje na trapezie (jakie to
piękne i wzruszające było, też tak chcę!), arsenał „clownich gagów” (czemu one
zawsze jednakowo śmieszą?) i koziołki-fikołki („nie powtarzać mi tego na
trzepaku, proszę”). Można było i pośpiewać i poskakać na skakance (by zejść na
„wielozadaniową powierzchnię sceniczną”, tak jak zrobił to przesympatyczny
wolontariusz Janek i „odważne dzieciaki” z Laosu, nie starczyło mi odwagi, czyżby
trema?). Myślę, że przy odrobinie uporu, można by dołączyć do zespołu na scenie
i zagrać z nim choćby na nosie. A Pippi (Pippilotta Wiktualia Firandella
Złotomonetta Pończoszanka)? Nie tylko grała na nerwach nachalnym edukatorom
(„na święte zasady nie ma rady”, a przecież „dziecku trzeba (s)pokój dać”), ale
i wzruszała szczerą tęsknotą za zmarłą mamusią, nieobecnym tatusiem („A gdy
dziecko tęskni, pękają serca motyli”). Samotność Pippi była dotkliwa tylko z
zewnątrz, są wokół niej przyjaciele, jest z nią ocalający świat (ogród?
botaniczny? egzotyczny?) ponadprzeciętnej wyobraźni, który – chyba (na pewno i
mimo wszystko) – jest zasługą (tylko pozornie)
nieobecnego tatusia. Kapitan Pończocha pojawia się w finale nader spektakularnie…
ale o tym sza. A tak z niezupełnie innej beczki, pewnie niektórzy z Was już
śledzą marszrutę cyrkowo-teatralnej trupy „Pinokia”, by osobiście podejrzeć, co
w Willi Ślicznotce piszczy i skorzystać z poprzedzających widowisko warsztatów
(coś dla przyszłych kaskaderów, gwiazd estrady, sceny i szklanego ekranu). I Ci
właśnie wiedzą, co robią! Lato w teatrze? Czemu nie!
Oula! O la la la!
Oula
jest liderką grupy Brave Kids z Laosu. Ma buzię jak porcelanowa laleczka,
kruczoczarne włosy, orzechowe oczy i subtelny uśmiech, który, poczynając od
kącików ust, rozlewa się po całej twarzy. Wygląda jak najprawdziwsza azjatycka
księżniczka. Nigdy, co prawda, takiej nie widziałam, ale jestem pewna, że musi
być podobna do Ouli (zresztą pokażcie mi lepszą!). Oula potrafi z kawałka
papieru wyczarować kukiełkę-przytulankę czy portret origami a ze starej gazety
torbę na zakupy, która przy niewielkim brokatowym
„tuningu” może pełnić rolę wizytowej kopertówki (takiej co to można z nią do
teatru albo cyrku, na premierę „Pippi” na przykład). Garść gumek recepturek
zamieni w „wielofunkcyjne akcesorium do zabaw wszelakich”, a z papierowego
sznurka stworzy ekstrawagancką biżuterię. Pięknie tańczy, śpiewa, a w głowie ma
chyba bezdenną szufladę pełną pomysłów na atrakcyjne spędzenie czasu. Mówi
niewiele, ale za pomocą gestu i tego czarującego uśmiechu objaśni nawet
najtrudniejszy instruktaż gry czy skomplikowaną choreografię. Sprawi, że
niestraszne nawet najwyższe huśtawki czy najbardziej strome zjeżdżalnie. Jest wyjątkowa…
a piszę o niej nie dlatego, że rozpieszczała mnie na placu zabaw i zrobiła mi
mój pierwszy prawdziwy (laotański) makijaż (no może troszkę dlatego), ale
ponieważ bardzo za nią tęsknię. Odważne Dzieciaki wyjechały z Łodzi. See you
later!
Z najnajowym pozdrowieniem
– Wasz korespondent Hell-enka